Ascetyczna i surowa forma filmu dość klarownie odzwierciedla percepcję Francine – kobiety trwającej w permanentnym stanie zawieszenia i bezdecyzyjności.
"Francine" Melanie Shatzky i Briana M.Cassidy’ego to imponujący monodram laureatki Oscara (za "Fightera") Melissy Leo. Kamera przywiązuje się do jej bohaterki już w pierwszej scenie i nie opuszcza jej aż do listy płac. Budowanie z kobietą więzi daje podczas seansu najwięcej satysfakcji, choć wymaga sporego wysiłku. A że twórcy nie spieszą się z odzieraniem bohaterki z tajemnicy, nie mamy nawet pewności, czy ów wysiłek będzie wynagrodzony.
Francine wzięła właśnie ostatni prysznic w stanowym zakładzie karnym. Szuka zajęcia gdzieś na głębokiej, amerykańskiej prowincji. Znajduje pracę w sklepie zoologicznym, potem w miejscowej stadninie, w końcu – u weterynarza. Wiemy o niej tyle, co nic: że jest nieśmiała i lubi zwierzęta (pasja ta ma zresztą dość neurotyczny wymiar i chyba mało wspólnego z empatią doktora Dolittle). Próby nawiązania kontaktu z ludźmi kończą się niepowodzeniem albo rozczarowaniem. Świat wyciąga do niej rękę, ale bohaterce nie spieszy się, żeby skorzystać z czyjejś pomocy. Dookoła Ameryka, na którą od niedawna mamy modę w kinie niezależnym – brudna, niegościnna, mało fotogeniczna. Żaden tam przedsionek piekieł, ale też nie bramy niebios.
Shatzky i Cassidy nie prowadzą nas za rękę z punktu A do punktu B. Ich film nie ma wyraźniej linii dramaturgicznej: ani nie odkrywa zbyt wielu kart z przeszłości bohaterki, ani nie ustanawia jej żadnego wyraźnego celu, być może poza ponowną stabilizacją w lokalnej społeczności. I wydaje się, że ascetyczna i surowa forma filmu dość klarownie odzwierciedla percepcję Francine – kobiety trwającej w permanentnym stanie zawieszenia i bezdecyzyjności.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu